gry komputerowe to ciężka praca
Granie stało się w którymś momencie pracą na pełen etat. Gry stały się prostsze, zniknęły „życia”. Gdy zginiemy (jeśli w ogóle), szybko odradzamy się na ostatnim checkpoincie. Jeśli jednak chcesz grać pełną piersią, musisz się napracować. Omówię to na przykładach Battlefield 4, Assassin’s Creed IV: Black Flag i Saints Row IV. Tak przy okazji namnożyło nam się czwartych części, tylko GTA V jest do przodu.
Battlefield 4
To typowo wieloosobowa gra, tryb dla pojedynczego gracza dodany jest trochę na siłę. Jednak mimo to, musisz przejść ostatnią misję 3 razy, aby odblokować 3 bronie, których użyjesz w trybie sieciowym. Ostatni level jest jednym z najnudniejszych i przechodzenie go jest męczarnią.

Na liczniku mam ponad 48 godzin czystego grania, odblokowałem bardzo mało. Przede mną jeszcze wiele pracy, zanim zacznę skupiać się na objective, zamiast na odblokowywaniu kolejnych gadżetów, bez których nie jestem wystarczająco wyposażony, aby konkurować z innymi.






Trochę tego jest. Niektóre z tych achievementów nie są konieczne do grania, ale większość trzeba odblokować, aby przynajmniej z poziomu wyposażenia nie stać na straconej pozycji w porównaniu do przeciwnika z lepszymi gadżetami. Do konkluzji przejdę na końcu. Teraz na tapetę leci następna gra.
Saints Row IV
Tutaj mam wrażenie, że w tej grze o nic zupełnie nie chodzi, jak tylko o to, żeby ciągle i ciągle odblokowywać kolejne elementy.


Latasz, biegasz po całej mapie, szukasz świecących gwiazdeczek, hakujesz kolejne sklepy, grasz w durne minigierki, przechodzisz 20 razy podobny subquest tylko po to, aby odblokować super-moc, która pozwala Ci na wyciąganie kolejnych gwiazdeczek ukrytych pod ziemią. Potem szukasz i odblokowujesz sklepy, aby kupić ciuchy, których nie potrzebujesz. Ale musisz! Bo dodają Ci doświadczenie, które pozwala odblokować nowe moce, które… I tak kurwa do zajebania!

Assassin’s Creed IV: Black Flag
Świat w porównaniu do poprzednich części (nie grałem w trójkę, ale co tam) jest przeogromny. Jednak to, co w zasadzie w grze robimy, to ciągłe podróże, schodzenie i wchodzenie na statek, żeby otworzyć kolejne skrzynki, przeczytać list z butelki, zagrać w miliardy mini gierek i polować na bobry.





Podsumowanie
Twórcy gier coraz lepiej wiedzą jak wykorzystać nasze naturalne skłonności do sumiennego wykonywania powierzonej pracy. Wiedzą, że gdy widzimy, że wykonaliśmy coś w 43 procentach, będziemy dążyć do wykonania tego do końca. A to przytrzymuje nas przy grze, przy komputerze. Uznajemy w końcu, że warto było wydać te 200 zł, czy czasem nawet więcej, bo przecież tyle godzin „rozrywki”. Tyle tylko, że to jest harówka, w którą sami dajemy się wepchnąć. Zwyczajna ikonka „achievement unlocked” wyskakująca na ekranie potrafi wywołać u nas zastrzyk endorfin i satysfakcji z dobrze wykonanej pracy. Nie jesteśmy nawet w stanie powiedzieć, jaka jest fabuła gry, w którą gramy od 20 kilku godzin, bo wciąż zbieramy jakieś gówno, żeby dostać lepszą broń, która pozwoli pchnąć fabułę naprzód. Jesteśmy w pewien sposób wykorzystani, wykorzystywana jest nasza netwica i naturalne odruchy, które zamieniają grę w biegunkę wypełnioną gwiazdeczkami, nuteczkami, medalikami, punkcikami, trofeami, nagrodami w postaci medali, gratulacji i pięciosekundowej pochwały wzrokowej.
Ktoś może powiedzieć, że przecież te gry to „sandboxy„, otwarty świat, mnóstwo lokacji, mnóstwo do zrobienia. O co się czepiam? Czepiam się o to, że jest to pewnego rodzaju pójście na łatwiznę. Zmuszanie gracza do powtarzania w kółko tych samych czynności tylko po to, by uzbierać na kolejny upgrade, na kolejną broń. Za bardzo to wszystko do siebie podobne, powtarzalne, w końcu przestajemy zwracać już na cokolwiek uwagę, mamy coraz mniej czasu na granie, trzeba zapierdalać. Nie mam czasu podziwiać pięknego zachodu słońca na oceanie w Black Flag, bo łowienie 10 orek to niezła orka i sama się nie zrobi. Większość gier ma jeszcze akcenty społecznościowe, pochwal się swoimi achievementami znajomym, instant share, rywalizacja z graczami z całego świata. Rzeczy odblokowane w trybie jednoosobowym wykorzystywane później w multiplayer. Może gdyby doba miała 48 godzin wcale nie zwróciłbym na to uwagi. Ale mam mało czasu na granie, chciałbym przeżywać ciekawą historię, widzieć ciągle coś nowego, a muszę zasuwać. Przez to, granie zaczyna się niewiele różnić od pracy. A przecież filozofia grania polega właśnie na tym, aby na chwilę się oderwać, uciec.
Oczywiście są inne gry, mogę sobie zagrać w przygodówkę, wtedy mam tylko fabułę, samo mięsko. Ważne jest jednak to, aby obnażyć fakt, że twórcy gier zachowują się nieco nie fair, wykorzystując nasze naturalne skłonności, aby zmusić nas do siedzenia przy grach, które po dokładniejszej inspekcji okazują się wydmuszkami i niewiele dają graczowi.
P.S. Nie chcę krytykować samych gier. Każda ma swoje zalety. Battlefield 4 po ostatnich patchach zrobił się całkiem grywalny i daje sporo radochy w trybie wieloosobowym. Saints Row IV może sprawić sporo radochy komuś, kto lubi specyficzne, rubaszne poczucie humoru (mi się ta gra jakoś jednak nie spodobała), a Black Flag to przepiękna gra, z prawdopodobnie najlepszymi falami, efektami pogodowymi i akcją na morzu, w jaką można wejść bez zmoczenia ubrań. Jednak abordaż po raz setny, czy sto pięćdziesiąty zaczyna już męczyć, bo to identyczny schemat. Moździerz, salwa, abordaż, walka na miecze, salwa z pistoletów i następny statek. I tak w kółko.